Potem przygotowałam koszyczek do święcenia, postawiłam na stole i wyszłam do kuchni. Wracam patrzę na koszyk i co widzę? Aaaa..... ! Zajączek z czekolady nie ma uszu. Szef skonsumował uszy i z uśmiechem rzekł; - Mniam, mniam. Musiałam zakupić nowego, a poprzedni został postawiony wysoko by szef go do cna nie wykończył.
Do kościoła mamy 5 minut, a droga przeciągnęła się do 25-ciu. Powód prosty szef chciał jechać rowerem. Ohh...o zgrozo. Rower, szef i dwie święconki. Święconki to podstawa, ale rower? Tego nie było w planie. Po wejściu do kościoła i postawieniu na stole koszyczków Szymon stał koło ławki, zakręcił się i nie ma. Serce podeszło mi do gardła, z ministrantem szukałam go pod chórem, dalej nic.Przez moment najadłam się strachu o własne dziecko. Ksiądz zajrzał do konfesjonału gdy usłyszał pukanie.
Szef : -A kuku! Mały żartowniś. Po poświęceniu pokarmów zabierając koszyczek łapałam w locie zająca bo szef myślał że juz można go skonsumować.
Po południu było wszystko gotowe. Był czas na malowanie, robienie prezentów, stroików, czytanie książek ale i na wygłupy.
Niedzielny poranek zaczęliśmy smakowitym śniadankiem.
Po przyjściu z kościoła było trochę muzykalnie. Szymon z pojemnika i bazi skonstruował bębenek. Niestety bazie były za lekkie i się nie sprawdziły. Zaraz potem Szymon powedrował po łyżki do kuchni.
Było bardzo rodzinnie i wesoło. Dziadek szefa grał na cymbałkach, szef na bębenku, ja spiewalam, babcia na talerzach a pies poszczekiwał tak jakby śpiewał. Ktoś by pomyślał dom wariatów. Tak, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Po obiedzie zabraliśmy "zajączka" i powędrowaliśmy do kuzynów. Na dzień dobry zamiast -Cześć! usłyszałam - Co tam masz? Ciekawość dziecięca nie zna granic. Zaraz w ruch poszła gra. Nie zdażyłam zdjąć sobie i dziecku butów, a już byłam ciągnięta za rękę do pokoju w celu otworzenia tejże nowości. Dzień nam mijał w radosnej atmosferze. Do czasu. Nadeszła godzina śpiączki i marudzenia nazywana przez nas godziną zero. Płacz, beksowanie szefa trwało jakies 20 minut. Moja konsekwencja wygrała. Niestety nie na długo. Swoją syrenę włączył Piter. Hmmm... i tak 30 minut. Nadomiar złego szef się wytraszył i rzucił się na maminą szyję z popłakiwaniem. Sytuację uratował mąż który po nas przyjechał. Wizyta miała potrwać przez ubieranie się i zakładanie butów. Przeciągneła się do maximum. Faceci grali w gry planszowe. Nie dało sie ich oderwać chociaż na chwilę. Za to w domu syn był tak zmęczony, że "padł".
W poniedziałek zostaliśmy przywitani szczypta wody na głowie. Zawsze to my budziliśmy resztę domowników w ten dzień. Tym razem było inaczej. Jak byłam dzieckiem ,pamiętam, jak jeżdziłam do swojej babci. Tam przez cały dzień przebierałam się kilka razy. Kąpana byłam pod szlaufem, z wiader, i róznych dyngusówek. Chowałam się często pod stołem albo w łazience. Dziś na takich polewaczy nakłada się mandat karny 500 zł w mieście. Więc chyba ta tradycja powoli wygasa. Przed obiadem pojechaliśmy do babci i chrzestnego szefa. Tam byłtraktowany jak król. Wiadomo babcia rozpieszcza. Ciasta, ciasteczka, wafelki i cała buzia w czekoladzie i jeszcze do tego ten zabójczy uśmiech. Trochę mi się oberwało bo zostałam zlana przez szwagra. Ehh....chyba sie doigrałam. Nawet własne dziecko się ze mnie śmiało. Po południu my mieliśmy gości. W rewanżu przyszli do nas kuzyni. Przynieśli ze sobą grę Super Farmer, w którą się nawet wciągnał mój mąż.
Szef wolał puzzle. Było spokojniej niż w niedzielę co mnie pozytywnie zaskoczyło. Święta mineły nam w spokojnej, rodzinnej- cudownej atmosferze
Do kościoła mamy 5 minut, a droga przeciągnęła się do 25-ciu. Powód prosty szef chciał jechać rowerem. Ohh...o zgrozo. Rower, szef i dwie święconki. Święconki to podstawa, ale rower? Tego nie było w planie. Po wejściu do kościoła i postawieniu na stole koszyczków Szymon stał koło ławki, zakręcił się i nie ma. Serce podeszło mi do gardła, z ministrantem szukałam go pod chórem, dalej nic.Przez moment najadłam się strachu o własne dziecko. Ksiądz zajrzał do konfesjonału gdy usłyszał pukanie.
Szef : -A kuku! Mały żartowniś. Po poświęceniu pokarmów zabierając koszyczek łapałam w locie zająca bo szef myślał że juz można go skonsumować.
Po południu było wszystko gotowe. Był czas na malowanie, robienie prezentów, stroików, czytanie książek ale i na wygłupy.
Niedzielny poranek zaczęliśmy smakowitym śniadankiem.
Po przyjściu z kościoła było trochę muzykalnie. Szymon z pojemnika i bazi skonstruował bębenek. Niestety bazie były za lekkie i się nie sprawdziły. Zaraz potem Szymon powedrował po łyżki do kuchni.
Było bardzo rodzinnie i wesoło. Dziadek szefa grał na cymbałkach, szef na bębenku, ja spiewalam, babcia na talerzach a pies poszczekiwał tak jakby śpiewał. Ktoś by pomyślał dom wariatów. Tak, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Po obiedzie zabraliśmy "zajączka" i powędrowaliśmy do kuzynów. Na dzień dobry zamiast -Cześć! usłyszałam - Co tam masz? Ciekawość dziecięca nie zna granic. Zaraz w ruch poszła gra. Nie zdażyłam zdjąć sobie i dziecku butów, a już byłam ciągnięta za rękę do pokoju w celu otworzenia tejże nowości. Dzień nam mijał w radosnej atmosferze. Do czasu. Nadeszła godzina śpiączki i marudzenia nazywana przez nas godziną zero. Płacz, beksowanie szefa trwało jakies 20 minut. Moja konsekwencja wygrała. Niestety nie na długo. Swoją syrenę włączył Piter. Hmmm... i tak 30 minut. Nadomiar złego szef się wytraszył i rzucił się na maminą szyję z popłakiwaniem. Sytuację uratował mąż który po nas przyjechał. Wizyta miała potrwać przez ubieranie się i zakładanie butów. Przeciągneła się do maximum. Faceci grali w gry planszowe. Nie dało sie ich oderwać chociaż na chwilę. Za to w domu syn był tak zmęczony, że "padł".
W poniedziałek zostaliśmy przywitani szczypta wody na głowie. Zawsze to my budziliśmy resztę domowników w ten dzień. Tym razem było inaczej. Jak byłam dzieckiem ,pamiętam, jak jeżdziłam do swojej babci. Tam przez cały dzień przebierałam się kilka razy. Kąpana byłam pod szlaufem, z wiader, i róznych dyngusówek. Chowałam się często pod stołem albo w łazience. Dziś na takich polewaczy nakłada się mandat karny 500 zł w mieście. Więc chyba ta tradycja powoli wygasa. Przed obiadem pojechaliśmy do babci i chrzestnego szefa. Tam byłtraktowany jak król. Wiadomo babcia rozpieszcza. Ciasta, ciasteczka, wafelki i cała buzia w czekoladzie i jeszcze do tego ten zabójczy uśmiech. Trochę mi się oberwało bo zostałam zlana przez szwagra. Ehh....chyba sie doigrałam. Nawet własne dziecko się ze mnie śmiało. Po południu my mieliśmy gości. W rewanżu przyszli do nas kuzyni. Przynieśli ze sobą grę Super Farmer, w którą się nawet wciągnał mój mąż.
Szef wolał puzzle. Było spokojniej niż w niedzielę co mnie pozytywnie zaskoczyło. Święta mineły nam w spokojnej, rodzinnej- cudownej atmosferze
nieźle najadłaś się strachu.. na szczęście synek się znalazł. :D gra wygląda na ciekawą a i święta miałaś naprawdę fajne piękny stół.
OdpowiedzUsuńdziękuję ;* kreatywnie, jakiś czas temu najlepszą zabawką były garnki i miski :)
UsuńAle Ci wywinął numer w tym kościele :D hehe Jaki dowcipniś :)
OdpowiedzUsuńto Tylko szczypta tego co on wyprawia ;)
Usuń